Особистості

Kwitnie tarnina…

 Helena SZCZYRA to pseudonim literacki Oleny DYKIEJ.

Olena urodziła się w mieście Nowoselica w rodzinie, która  emigrowała z Polski podczas II wojny światowej. Obecnie mieszka i pracuje w Czerniowcach. Jest absolwentką Wydziału Filozoficznego Kijowskiego Uniwersytetu Narodowego im Tarasa Szewczenki. Posiada stopień naukowy doktora filozofii. Pracuje jako dyrektor Małej Akademii Nauk Bukowiny ds. studentów.

Helena Szczyra - członek klubu literackiego „Debiut-czytanie”, który działa przy Czerniowieckiej Obwodowej Bibliotece Naukowej im. M. Iwasiuka. Pisaniem beletrystyki zajęła się w 2019 roku. Obecnie jest autorką 2 książek - „Anioły przybyły” i „Opowieść o Starej katedrze”. Wszystkie jej prace mają prawdziwą podstawę. Jak i bohaterowie tego opowiadania pani Heleny,  które oddajemy do dyspozycji naszych czytelników.  Autorka opowiada o losie swojej rodziny, która w czasie II wojny światowej zmuszona była opuścić rodzinną wieś.

Helena SZCZYRA

 Grudzień 1944

Ta zima była jakoś za mroźna, jakby chciała zamrozić wszystko, co żyje w ludzkich duszach. A tego i tak niewiele już pozostało. Została ich już tylko garstka – kilka rodzin skulonych grupami w pobliżu tiepłuszki na stacji kolejowej w Krasnystawie. Nastka nie chciała wchodzić do ciepłego brzucha wagonu, stała na pokrytym gęstym śniegiem peronie i patrzyła w stronę rodzinnej wsi. Zupełnie jakby czekała na wiadomość, że  może nie jechać, że bieda ustąpiła.

- Stasiu, idź do dzieci, przeziębisz się, stojąc tutaj - mężczyzna zmarszczył brwi.

- Więc idź sam. Ja zostanę tutaj.

- Znowu po staremu? Idź, mówię!

Odwróciła się od męża i spojrzeniem pełnym rozpaczy patrzyła w noc. Za nic w świecie nie opuściłaby rodzinnej wioski, którą kochała całą duszą. A od tego czasu, gdy ona i Łukasz zbudowali własny dom i założyli własne gospodarstwo rolne nad samym brzegiem Wepszy, jeszcze bardziej zakorzenili się w ojczystej ziemi. I nie zamieniłaby tego ani na brukowany Chełm, ani na daleki Kraków, gdzie Łukasz jeździł służbowo. Nawet gdy nadeszła wojna i chłopskie bataliony przemierzały ich ziemie, nie chciała myśleć, że będzie musiała uciekać przed bandytami w obce kraje. Ani namowy męża, ani przerażające opowieści o leśnych oprawcach, ani nocne uroki z sąsiednich posiadłości nie mogły jej przekonać. Aż pewnego wieczoru do ich chaty przyszedł Adaś. Ten sam Adaś, który chciał się z nią ożenić, lecz ona roześmiała mu się w oczy, a miesiąc później wyszła za mąż za Łukasza, który przyjechał z beczką oleju z Bodaku. A jego dzwonek zadzwonił we wsi tak głośno, że wszystkie dziewczyny wyjrzały przez okna, prostując wstążki w warkoczach. A on po prostu zobaczył jej niebieskie oczy i pozostał w nich na zawsze. Później urodził się Oleś – cała Nastka i Jasio – czysty Łukasz. Adaś patrzył na ich szczęście i stawał się czarny z zazdrości i bólu. Kiedy wojna dała mu w ręce karabin, przyszedł odwrócić losy. Stał na progu i wyzywająco patrzył, jak Nastka zakrywa sobą dzieci. Następnie chwycił Jasia - tego mniejszego - i przycisnął do jego główki  czarną lufę.

- Olesia nie zabierzemy, to twoje dziecko. A tego dzwonkarza zastrzeliłbym właśnie tutaj.

- Zostaw syna, Adam. Zostaw, bo cię przeklnę. Ciebie i całą twoją rodzinę. Znasz mnie, moje słowo jest mocne – nie powiedziała – syknęła Nastka. I spojrzała na wroga w taki sposób, że jego serce zamarzło. Czarne palce puściły dziecko. Gość splunął brudem na czystą, umytą przed obiadem podłogę i wyszedł z domu. Kobieta opadła ciężko na ławkę i cicho zapłakała, zamykając oczy i mocno tuląc do siebie obu synów. A następnego dnia Łukasz poszedł do gminy napisać podanie o wyjazd. A teraz ich pociąg głośno sapie wagonami, czas już iść, a ona wciąż nie może wydostać się z tego ostatniego metra swojej ojczyzny. Podniosła wzrok na męża i dostrzegła pomarańczowe błysky w jego zielonych, tak znajomych ozach. Rozejrzała się – wszystko płonęło, płonęlo nad ojczystą Stużycą. Jedna z kobiet krzyknęła w pobliżu:

- Jezus Maryjo! Więc cała wioska została podpalona, ​​dranie!

 - Na święta! Popełnili taki grzech w swoje Boże Narodzenie!

- Obiecali świąteczne lampki. Zrobili to.

- Nasi nadal tam są! Są Kostiukowie i Pikarusiowie.

- A Martyniukowie zostali.

--Nie ma już naszych. Nasza Stużyca zniknęła.

- Czy oni kiedykolwiek upiją się naszą krwią?!

Ludzie patrzyli w ciemności na płonący horyzont, przeklinali wroga, płakali. A Nastka i Łukasz stali w milczeniu, patrząc sobie w oczy:

- Wrócimy, prawda? zapytała.

On milczał.

- Czy wrócimy? Czy wrócimy po wojnie? - W odpowiedzi cisza i ból.

- Łukasz! Powiedz mi!

- Ktoś wróci... Prawdopodobnie... Ktoś wróci.

Nagle ostry wiatr zwiał śnieg z dachu wagonu i rzucił w twarze ludzi wir białych much. Chwilowa zamieć zasłoniła twarz przed wzrokiem ciekawskich, zostawiając wszystkich na samotności ze swoim bólem. I wśród lamentów i przekleństw, płaczu i mamrotania rozległ się nagle gruby, długi kobiecy śpiew:

Kwitnie tarnina i buja,

 Płatki opadające.

- Stasiu?

Nie poznali jeszcze bólu

 Miłości nie znający.

 

***

Kwiecień 2023

 Błąkaliśmy się po cmentarzu, do którego  przywiózł nas przypadkowy kierowca, który odebrał nas w połowie drogi między Krasnystawem a Stużycą.

- Czy to jedyny cmentarz we wsi? Nie było innego?

- Nie, tylko ten. Jeśli są groby waszych bliskich, to tylko tutaj.

I teraz po raz trzeci obchodzimy każdą linię, każdą część cmentarza, a nawet ślad ukraińskiego nazwiska, ani jednego napisu cyrylicą, w ogóle żadnej daty z pierwszej połowy ubiegłego wieku. Jakby przed drugą wojną światową nie było tu wsi.

- Spójrz na bociany na niebie, mówi przyjaciółka.- To jest pozdrowienie od twoich bliskich.

- Owszem, - odpowiadam. I  znów popatrzyłam na te polskie nazwiska na grobach, tonących w kwiatach po katolickiej Wielkanocy.

- No, chodźmy, wystarczy. Wszystko jasne, nic nie znajdziemy. Wiedziałem, że Stużyca została spalona, tak mówił mój ojciec. Marne poszukiwania.

I stoimy, patrząc w błękitne niebo, gdzie krąży para bocianów. A po lewej stronie na polu kiełkują zboża ozime, tak jak sto lat temu. A Wepsz spokojnie omija brzeg w trzcinach. I wydaje mi się, że słyszę w wiosennym powietrzu dzwonki mojego dziadka. Ale prawdopodobnie tylko tak się wydaje. Bo na mapie jest ich trzech – trzech Stużyców. Dlaczego uparłam się, że muszę tu przyjechać? Moja przyjaciółka patrzy na moje marzycielskie zamieszanie i poprawia mi torbę na ramieniu:

- Tam jest kościół, a przy kościołach zawsze są cmentarze. Chodźmy i popatrzmy.

- Już idziemy, chociaż... Więc idę, po prostu idę, bo muszę iść. Bo rozpacz po straconej nadziei sprawia, że drapie w gardle. I zrozumienie, że walec faktów historycznych jest gotowy zniszczyć ludzką nadzieję, że coś przetrwało w ogniu wojny. Nie ma cudów, nie ma...

– Coś tam jest, na samym skraju polany – mówi przyjaciólka.

- Trochę śmieci. Fragmenty kamienia porośnięte mchem.

- Spójrz! Litery! Nasze litery! Szcz…  ry... Idź i czytaj!

I pod jej palcami, spod kawałków pradawnego zielonobrązowego mchu zaczęło wyłaniać się coś rodzimego, coś cenionego, coś o czym marzyła, ale coś, co od dawna wołało i pukało do serca: Szczery. Ciemność w oczach i drętwienie nóg. Dłonie do kamienia - jak do rodzimych twarzy.

- Tato, tatusiu, znalazłam rodzinę. To są nasi, to są krewni. Wróciliśmy.

Szliśmy centralną ulicą Stużycy. Za nami pozostało pole, Wepsz i bociany. I grób rodzimy - jedyny ukraiński w całej wsi - oczyszczony, umyty, z wyrzeźbionymi w kamieniu literami. Żeby się nie ścierały, żeby już nigdy nie były omszałe. Bo na pewno tu wrócę.

       Gałęzie niskich, białych drzew rosnących na poboczach drogi wyciągały się w naszą stronę. Nagły podmuch wiatru zerwał cały pęczek płatków, unosząc nas w białą, pachnącą zamieć. I w wiosennym powietrzu nad wsią, która przez prawie sto lat żyła wyłącznie z językiem polskim, rozległo się na dwa głosy:

Kwitnie tarnina i buja,

Płatki opadające.

Nie poznali jeszcze bólu

Miłości nie znający.

Stużyca – Czerniowce.

Super User

 

Публікація висловлює лише думки автора/авторів і не може ототожноватися з офіційною позицією Канцелярії Голови Ради Міністрів

stopka2023