Osobistości

Mój dziadek Floria

Był zwykłym chłopem pochodzącym z dużej rodziny: miał jeszcze czterech braci. A cała piątka była silna i miała charakter. Charakter ten szczególnie wyraźnie ujawniał się w młodości, kiedy na wsi obchodzono odpust.  Wieś była duża, więc i chłopców w niej mieszkało dużo. Jak się napijali,  zaczynali rywalizować, kto ma w rękach większą silę. Dlatego zderzenie trochę pijanych chłopaków stało się już niemal tradycją. Wszyscy młodsi Kicakowie tworzyli wówczas krąg i mogli walczyć z prawie połową wioski. Zwyciężali! Ale, jak później opowiadali mojej matce, pojawiała się jej babcia, czyli matka tych chłopców, z małą różdżką w rękach i oni wszyscy, spuszczając głowy, posłusznie szli za nią do domu. Ponieważ szacunek do matki przeważał nad własnymi ambicjami.

Dziadek Floria był atrakcyjny, barczysty, miał duże, spracowane ręce z popękaną od pracy skórą. Dumny i krnąbrny. Czasami surowy. Przez długie lata służby wojskowej: w momencie demobilizacji z wojska dopiero zaczęła się wojna, co zmusiło go do niezdejmowania munduru wojskowego przez długi czas – dziadek opracował specjalny ruch, którego nie miał żaden z mężczyzn na wsi. Nawet gdy szedł przez pole, było wrażenie, że jest na paradzie, wyraźnie oddając swój krok w kirze.

Duma i surowość łączyły się w nim z życzliwością i niesamowitym ludzkim ciepłem i troską. Któregoś lata mój dziadek poszedł kosić siano. I zabrał ze sobą mojego najmłodszego brata Walerika, który jeszcze nawet do szkoły nie chodził. Nagle zaczęło padać. Dziadek Floria w kilku ruchach zbudował dla niego mały szałas, rozłożył w środku kurtkę i położył na niej Walerika, który od razu zasnął. Kiedy się obudził, był przerażony. Wyglądając z szałasu, zobaczył dziadka przemoczonego do ostatniej nitki, cierpliwie czekającego, aż wnuk się obudzi.

Jego współobywatele szanowali go, a młodzi mężczyźni nawet się go bali. Kiedy budowano most linowy na rzece Derełui, która miała połączyć obie części Ostrycy, uciekł nawet ze szpitala, gdzie leżał z rwą kulszową, aby pomóc przy
budownictwie. Ale każdego wieczoru, zmęczony pracą, po obiedzie stawał na środku pokoju pod lampą i uparcie i wytrwale czytał wszystko, co ukazało się wówczas w dzienniku „Zorile Bukowinei”.

Był to człowiek mocny duchem i ciałem. Kiedy jego pytano, do której warstwy społecznej należy, to nawet mając ponad 70 lat, mrugając okiem, odpowiadał, że należy do młodzieżowej. Często go podziwiałem, gdy po rozładunku podnosił tylne koła przyczepy, aby obrócić ją na naszym podwórku, bo dopiero wtedy przyczepa mogła wyjechać z podwórza.

Albo kiedy miałem około 8 lat, widziałem przez płot, jak niedaleko naszego domu toczyła się bójka pijanych chłopaków na odpuście – smutna tradycja. Walka była zacięta, w ich rękach migotały laski, a nawet kastety. I nagle patrzę – dziadek Floria. Z dyszlem w ręku, przeklinając niemal krzykiem (dzięki służbie w wojsku był niezrównanym „ekspertem” w tym gatunku), szybko podszedł do wściekłych i rozzłoszczonych chłopaków, którzy nie myśleli o przerwaniu walki. Ale zobaczywszy, mojego dziadka kątem oka, który szedł do nich zdecydowanym krokiem, nagle uciekli! Jednak kilku rannych chłopców leżało na ziemi. Dziadek zaciągnął ich na swoje podwórko i nakazał kobietom pomóc rannym. Widząc moje pełne podziwu spojrzenie, burknął:

 - A ty dlaczego tak sobie stoisz? Szybko zadzwoń do Dorici! Niech weźmie torbę, tę samą, ona wie która – krzyczał za mną.

Nasza sąsiadka Dorica studiowała już na ostatnim kursie instytutu medycznego. Uczyła się bardzo dobrze. Sąsiedzi o tym wiedzieli i często wzywali ją na pomoc.

Jednego razu ona uratowała mi życie. Przyjechała na wezwanie dziadka.

Nieco później, wieczorem, wysłano mnie do wiejskiego kowala, abym mu powiedział, aby zabrał syna, który w walce otrzymał takie rany, że nie mógł już samodzielnie chodzić.

Jeszcze pamiętam bójkę: nasi współmieszkańcy walczyli z takimi jak oni z sąsiedniej wioski – tam też był odpust. A niedaleko, na trawniku, tańczyli ich rówieśnicy. Podobno walka zmierzała ku końcowi, ale przez to, że alkohol jeszcze krążył we krwi i zaćmił im umysły. Więc przy wsparciu tłumu poprowadzili jednego chłopca z sąsiedniej wioski do najgłębszej studni, „Wujka Zagaryuka” głębokością sześćdziesięciu metrów, żeby wrzucić tam biednego nieudacznika. Nie miał szans wyrwać się z ich rąk: chłopcy trzymali go mocno z obu stron.

Pomarańczowa nylonowa koszula – wówczas krzyk mody – była już całkiem podarta. Ścieżka do studni wiodła za długim płotem, naprzeciw wiejskiego placu, gdzie odbywały się tańce, a ludzie starszego wieku z radością je oglądali. Tutaj przed furtką napastnicy widzą dziadka Flor’ego. Stoi, jakby wkopany, z szeroko rozstawionymi nogami i trzyma przed sobą widły! Słyszeli, jak na nich przeklinał, wyraźnie wyrył przed sobą granicę widłami, co oznaczało: dalej nie można iść. Miejscowi otworzyli usta, ale ci, którzy brali udział w egzekucji, którzy dobrze znali dziadka, powiedzieli: „To jest Floria Kicak! Nie zadzierajmy się z nim!” I zaczęli się rozchodzić. Niespodziewanie! Pozostali tylko ci, którzy trzymali ofiarę rękami.

Dziadek podszedł do nich, nie puszczając wideł, chwycił nieszczęsną ofiarę za kark i popchnął przed siebie:

- No, na podwórko, głupcze - zagrzmiał do chłopca i znowu stanął przed bramą. Tłum był zawiedziony i wszyscy szybko się rozeszli.

I opowiadał mi to już mój starszy brat. Pewnego letniego niedzielnego poranka na rozległym pustkowiu ludzie paśli krowy: w wielu rodzinach był to zwyczaj zapewniania odpoczynku dzieciom i wnukom, które przez 6 dni w tygodniu były pasterzami. Dziadek Floria też tam był i spokojnie rozmawiał z kobietami. Nagle, ludzie zaczęli uciekać z krzykiem. Co się stało? Okazało się, że to byk plemienny, który zerwał się i biega. Należy powiedzieć, że te byki są na ogół bardzo agresywne i pozwalają przybliżyć się tylko tym, którzy je karmią. Wszystkim udało się uciec, z wyjątkiem dziadka: on nie uciekł. Wrósł nogami w ziemie, chwycił byka za rogi i... powalił go na ziemię! Byk podskoczył i z rykiem uciekł przed dziadkiem.

A jak ciekawie było w dzieciństwie, gdy zimą razem z dziadkiem i rodzicami łuskaliśmy kukurydzę, by później mielić ją w młynie. Od jesieni na strychu suszyła się kukurydza. Suche pąki wkładano do torby i ostrożnie ubijano grubym kijem - czymś na kształt współczesnego kija baseballowego. Następnie wysypywali kukurydzę z worka do koryta, łożyli ją na klepisku, siadali i obierali ziarno z kolb kukurydzy. Jednak ziaren nie zostawało już zbyt wiele. Nasze sukcesy z pewnością były nieporównywalne: dziadek swoją silną i dużą ręką usuwał ziarno z kolby za jednym zamachem, a my swoimi dziecięcymi rączkami - po kilka ziarenek.

Proces trwał cały dzień, trzeba było oczyścić całą kukurydzę, a było jej mnóstwo, bo nikt nie chciał zatrudnić zbieracza na jeden czy dwa worki.

Oczywiście dla nas, dzieci, najciekawsze były rozmowy dorosłych, których mieliśmy okazję posłuchać. Szczególnie opowieści dziadka o wojnie, w której był kapralem żandarmerii konnej. Od tamtej pory przy werandzie dowiedziałem się, że mojego dziadka dwukrotnie zdegradowano do szeregowca za wyrzucenie przez okno (wraz z framugą – to jest siła!) sierżantów, którzy naśmiewali się z żołnierzy. Miał głębokie poczucie sprawiedliwości, nie mógł znieść upokorzenia kolegi.

Dowiedzieliśmy się też, że w czasie wojny babcia Elżbieta – na wsi nazywano ją Sawietą – była uwięziona z powodu wiary. Należała do protestanckiego Kościoła Nazarejczyków, który podobnie jak pozostałe kościoły protestanckie został zakazany dekretem Iona Antonescu. Zgodnie z tym dekretem mieli być internowani protestanci, a także Żydzi i bolszewicy.

Dziadek od czasu do czasu dostawał krótkie urlopy i jeździł do rodzinnej wsi, aby odwiedzić trójkę swoich dzieci. Podczas kolejnej wizyty wydarzyła się nieprzewidziana sytuacja, sprowokowana dekretem Antonescu: gdy tylko dziadek wszedł do domu, śmiertelnie przerażony mężczyzna pobiegł za nim i dosłownie wydusił z siebie kilka słów:

- Jestem Żydem, chcą mnie zabić!

Dziadek od razu zamknął drzwi na klucz i zaprowadził człowieka tylnymi drzwiami - u nas w domu takie były, otworzył, wskazał na wąwóz, który był zaraz za naszym ogrodem, wyjaśnił, jak dojść do brzegu rzeki Prut przez wąwóz i kamienie, a po drugiej stronie był Stanigorski las.

Następnie zamknął te drzwi na klucz i szybko położył przed nimi worki z mąką, rozsypując je trochę dookoła. Właśnie zmywał resztkę mąki z butów, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Musiał je otworzyć i ujrzał patrol, na którego czele stał niemiecki oficer.

-         Gdzie jest ten Żyd, który przybiegł do twojego domu? – oficer zapytał ostro dziadka.

- Nie było nikogo - odpowiedział dziadek.

Funkcjonariusz nakazał przeszukanie domu. Przeszukali wszędzie, nawet na strychu i w piwnicy i nie znajdując nikogo, funkcjonariusz ze złością zapytał dziadka:

- Powiedz mi, gdzie ukryłeś Żyda?

- Ale nikogo tu nie było! - nalegał dziadek.- A twój sąsiad mówi, że widział Żyda wbiegającego do twojego domu – zapytał Niemiec.

- A komu wierzysz, temu głupcowi czy kapralowi sprzymierzonej armii?

Funkcjonariusz uśmiechnął się złośliwie, odwrócił się i uderzył zawiedzionego sąsiada.

Dziadek powiedział, że sąsiad nie zapomniał tego zdarzenia. Kiedy w 1944 roku do naszego kraju powróciła armia radziecka, a władze NKWD poszukiwały i aresztowały rumuńskich żandarmów, sąsiad mojego dziadka poddał się. Taka już była jego natura – poddać się. Mówiono, że wkrótce potem zmarł: pijany i zamarznięty w zaspie śnieżnej. Mówią, że było to prawie przy drodze. Ale najwyraźniej nikt nie chciał go ratować.

A dziadek miał szczęście! Prowadzący sprawę śledczy obliczył, że to dziadek Floria uratował jego syna przed wywózką do Niemiec. I chciał się odwdzięczyć. Jak dziadek tego dokonał? Kiedy wywożono do Niemiec młodzież ze wsi w obwodzie chmielnickim, dwójka nastolatków płakała tak gorzko, że dziadkowi było ich bardzo żal. Będąc w mundurze kapral, podszedł do żołnierza niemieckiej gwardii, powiedział, że to są jego krewni i poprosił o wypuszczenie chłopców. Niemiecki żołnierz zgodził się na chwilę odwrócić, ale dał do zrozumienia, że trzeba dać łapówkę. I on oczywiście dał.

Ale jak pomóc dziadkowi Flor’emu, jak uratować? Wpadli na pomysł, trzeba zorganizować pokazowy proces na wsi, w której służył. To była słuszna decyzja, bo cała wieś stanęła w obronie dziadka. Jak zeznali chłopi na procesie, dziadek Floria, gdy Niemcy się upili, rozdawał ludziom zboże, z jedynym ostrzeżeniem – żeby dobrze je ukrywali. To pomagało ludziom przetrwać. W końcu rumuński żandarm został przez sąd sowiecki uniewinniony. Prawie niewiarygodne! Ale to było.

Dobrze zapamiętałem, jak pewnego dnia, podczas wspólnego czyszczenia kukurydzy całą rodziną, kiedy natężaliśmy słuch, żeby nie przegapić żadnego słowa z opowiadań dziadka o wojnie, usłyszeliśmy od niego niespodziewane pytanie: czy wiemy, co na wojnie jest najważniejsze, najważniejszą rzeczą?

- Oczywiście - odpowiedzieliśmy z całym naszym pionierskim zapałem. – Zabić  jak najwięcej wrogów.

-         Jesteście mali i wciąż głupi - uśmiechnął się dobrodusznie. -Najważniejszą rzeczą na wojnie jest pozostać człowiekiem.

Oczywiście nie wszystko zrozumieliśmy, ale zapamiętaliśmy na ale życie.

A dzisiaj, gdy nasz kraj już dziesiąty rok cierpi z powodu okrucieństw wojny, jesteśmy gotowi to potwierdzić: na wojnie najważniejszą rzeczą jest pozostać człowiekiem!

Chodzi o mojego dziadka, ojca mojej matki, Flory'ego Kicaka.

Siergiej HAKMAN.

Tłumaczenie Marysia ŁYSIUK.

Super User

Publikacja wyraża jedynie poglądy autora/ów i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów

stopka2023